piątek, 31 stycznia 2014

Mistyka męskości

MISTYKA MĘSKOŚCI
męskość – 1. zespół cech typowych dla mężczyzny; 2. potencja płciowa mężczyzny; 3. potocznie: męskie narządy płciowe[1].
Męskość – zestaw cech przypisywanych stereotypowemu mężczyźnie, silnemu fizycznie, który nigdy nie płacze i nie okazuje swoich słabości, prace domowe uważa za obowiązek kobiet; te szanuje, ale traktuje je z lekką pobłażliwością, nawet jeżeli nie powie tego głośno, uważa się za reprezentanta płci wyższej, nie szanuje i nigdy nie odznaczy epitetem „męski” mężczyzny w jakimkolwiek zakresie zniewieściałego bądź uprawiającego zawód stereotypowo kobiecy[2].


Punktem wyjścia niniejszego tekstu była refleksja nad dwiema kwestiami, w mniejszym bądź większym stopniu wiążącymi się ze sobą. Pierwsza dotyczy nieMęskich mężczyzn, natomiast druga mężczyzn Męskich i ich wpływu na kobiety.
B. Friedan w swojej książce "Mistyka kobiecości" nie wprost, ale jednak wskazuje na mężczyzn jako na winnych ukształtowania modelu kobiety jako pani domu. Sfrustrowane mężatki i matki, których rzekomym marzeniem od dziecka jest mieć dom na przedmieściach, gromadkę dzieci, przystojnego męża i móc im wszystkim usługiwać, prasując, gotując, sprzątając czy czyszcząc ubikację. Na przestrzeni kliku lat redaktorami naczelnymi i głównymi autorami tekstów do pism kobiecych stają się mężczyźni. Tworzą oni tytułową mistyczną kobietę, a jednocześnie nie bagatelizując przy tym problemu, który powstał w społeczeństwie kobiet, tworzą mistycznego mężczyznę. Mężczyzna ten ma być silny, nieść pomocną dłoń, być obrońcą swej żony i dzieci, a co najważniejsze ma zarabiać na swoją rodzinę i w żadnym wypadku nie może pomyśleć o tym, by pomóc żonie w domowych obowiązkach, nie może być również zbyt czuły dla dziecka, jeśli jest ono chłopcem. Powinien dawać synowi przykład, jak należy po Męsku postępować. Córkę może rozpieszczać i traktować jak swoją księżniczkę.
Ten mężczyzna zdaje się tak głęboko wchodzić w swoją rolę, że potrzebuje więcej czasu niż kobiety by odczuć na tyle silną potrzebę, by to zmienić, choć być może taka rola może wydawać się Mężczyznom po prostu wygodna. Wielu Mężczyzn nadal tkwi w tej pułapce, podobnie jak wiele kobiet w swojej mistyce, ale nie ich dotyczy niniejszy tekst.
Osobiście pochodzę z domu w moim odczuciu wyjątkowo postępowego w zakresie obowiązków domowych. Zawsze obowiązywał ich podział, choć jest oczywiście kilka rzeczy, których mój tata nigdy nie robił, jak mycie naczyń czy pranie. Swoją drogą, od dwóch lat rodzice mają zmywarkę. Niemniej jednak ten podział obowiązków jest trochę sztuczny, gdyż wszystko, co robi mój tata, to wypełnianie poleceń mamy, nigdy z własnej inicjatywy nie odkurzy albo nie umyje umywalki, wszystko musi być zapisane na magicznej liście „prac do zrobienia”.
Podobnie ma się sytuacja w moim małżeństwie, choć osobiście uważam za sukces to, że razem z mężem dzielimy się obowiązkami, zwłaszcza że pochodzi on z domu raczej stereotypowego, ale to ja muszę zwrócić uwagę na to, co trzeba zrobić, i również ja wyznaczam zadania do zrobienia. Swoją drogą nie wiem, dlaczego uważam to za sukces, naturalne powinno być, że dwójka dorosłych ludzi mieszkająca razem wspólnie dba o swój dom, każdy w równym zakresie.
Mam jednak wrażenie, że w Polsce powstał model mężczyzn, który nie dość, że jest rozpieszczany przez swoją żonę, a wcześniej matkę, bo ta wykonuje wszystkie prace domowe, to jeszcze zostało mu udzielone prawo do odpoczynku po dniu pracy, kobieta tymczasem po dniu pracy odpoczywa, biegając z odkurzaczem, wywieszając pranie czy zmywając naczynia, ot taka darmowa siłownia. Problem w tym, że mężczyźni, po pierwsze, są tego uczeni od pokoleń, a po drugie, że może nawet jeżeli chcieliby to zmienić, to tego nie robią, bo „co powiedzą chłopaki z pracy”. Mistyka męskości polega więc na jakimś tajnym wzorcu Męskiego mężczyzny, który został wypracowany przez lata i którego oni nie chcą zmienić nie dlatego, bo tak im wygodnie, choć może również dlatego, ale ponieważ są tak przepełnieni dziwnym rodzajem dumy, że się na to nie godzą, bo to nieMęskie.
Wywód ten nie ma na celu usprawiedliwienia takiego zachowania, a jedynie zwrócenie uwagi na to, że być może fakt, że w którymś momencie w Stanach Zjednoczonych powstał model Pani Domu, problem z emancypacją kobiet i jakby nie patrzeć nadal istniejąca dyskryminacja kobiet na wielu poziomach, wynika między innymi ze swoistego blokowania nas przez mężczyzn. Bynajmniej nie z faktu, że mężczyźni uważają nas za płeć gorszą czy niezdolną do niektórych czynności, tylko z jakiegoś dziwnego zjawiska socjologicznego – swego rodzaju pędu za większością, cichego głosu mistyki męskości: „jesteś mężczyzną, nie możesz prać i odkurzać, jesteś mężczyzną musisz zarabiać więcej niż kobieta etc.” Natomiast wszyscy mężczyźni, którzy nie słyszą tego głosu i uwolnili się od pędu grupy, są uważani za mężczyzn gorszego sortu, wmawia się im, że skoro sprzątają albo sami sobie prasują, to znaczy, że są pod tzw. pantoflem.
Co ciekawe, mam wrażenie nie ma na to wpływu wykształcenie, wewnętrzna wrażliwość czy model rodziny, w jakim się wychowali. Przykładem może być grupa mężczyzn należąca do młodzieżowej elity warszawskiej, wykształcona, niezależna, mocno ukulturalniona. Mężczyźni, o których mowa, nigdy nie powiedzą na głos o dyskryminacji kobiet, wręcz przeciwnie w pierwszym momencie można by odnieść wrażenie, że są feministami, a jednak po bliższym ich poznaniu widzimy ich prawdziwe podejście i przejawy lekceważenia głosu kobiet. Kobiety w ich otoczeniu są traktowane jak maskotki. Jeśli mają ochotę z nimi podyskutować, robią to, jak im się to nudzi albo nie zgadzają się z ich zdaniem, bagatelizują ich podejście, nierzadko również wyśmiewają.
Mój mąż powtarza mi zawsze, że jestem jego „mądrą główką” i kiedy przeżywam chwile załamania, zastanawiam się, czy zmienić pracę albo iść na kolejne studia, mówi mi, że mogę wszystko, ale w dyskusji na temat możliwość kobiet wyraża nierzadko opinię, że jest wiele prac, do których kobieta się nie nadaje, oczywiście dodaje, że jest tak samo wiele prac, do których nie nadaje się mężczyzna. Na moje pytanie: „czyli ja do czegoś się nie nadaje?” odpowiada, że jestem wyjątkiem. Podobnie jako wyjątek traktuje inne kobiety z naszego otoczenia, ale generalnie ma również zdanie częściowo dyskryminujące.
W kancelarii prawniczej, w której pracuję, również da się odczuć, że wielu mężczyzn, mimo że na co dzień mają do czynienia z kobietami prawniczkami, nierzadko lepszymi od nich samych, traktują je jako wyjątki potwierdzające regułę. Oznacza to, że mimo upływu czasu, ogromnych zmian będących wynikiem emancypacji kobiet i rozwoju feminizmu ogólna myśl na temat kobiet jest dalej dyskryminująca. Nie będę tutaj rozwijać wątku podejścia i zdania na temat feminizmu w dzisiejszym świecie, gdyż większość mężczyzn kojarzy go tylko i wyłącznie z agresywnymi przedstawicielkami tego nurtu, które – jak to jest mówione – nie wiadomo, po co krzyczą.
Na tym etapie rozważań chciałam zwrócić uwagę na drugi problem wynikający z mistyki męskości, a mianowicie na ofiary modelu Męskiego mężczyzny, którymi są nieMęscy mężczyźni. Nie mam tutaj na myśli bynajmniej mężczyzn homoseksualnych, którzy częściej odznaczają się dużą liczba cech stereotypowo przypisywanych kobiecie. Bardziej chciałam się skupić na mężczyznach heteroseksualnych, których zachowanie, zainteresowania czy poglądy są w powszechnym odczuciu nieMęskie. Pozwolę sobie użyć określenia zniewieściały[3] mężczyzna.
Jakkolwiek kolokwialnie to zabrzmi, jest mi osobiście szkoda nieMęskich mężczyzn. O kobiety walczą głównie kobiety. Jeżeli czujemy się poszkodowane czy dyskryminowane, szukamy pomocy albo odpowiedzi w fundacjach czy organizacjach feministycznych. W większym czy mniejszym stopniu, jeżeli same tego nie robimy, wiemy, mamy poczucie, że ktoś walczy o nasze prawa. Zniewieściali mężczyźni w teorii nie potrzebują nikogo, kto powinien walczyć o ich prawa. Mają dostęp do pracy, jakiej chcą, mogą zarabiać tyle, ile chcą, siłą rzeczy nie muszą się martwić o prawo do aborcji. Jednakże napotykają ściany, w znaczeniu emocjonalnym, zarówno ze strony kobiet, jak i mężczyzn. Tancerze, fryzjerzy, sekretarze, asystenci, pielęgniarze etc., wszyscy ci mężczyźni, którzy wykonują bądź chcą wykonywać zawód tradycyjnie uważany za zawód kobiecy, są narażeni na szykanowanie, na brak poszanowania ich wyborów, na złośliwe komentarze etc.
Wykonywane zawody są jednak już coraz mniej problematyczną sprawą. Jednakże zachowanie zniewieściałe stanowią ogromny problem. Sztampowym przykładem może być wzruszenie się na filmie i płacz u mężczyzny w innych okolicznościach. Ostatnio w metrze byłam świadkiem sceny, która bardzo mnie poruszyła. Do pociągu metra weszła gromadka dzieci, na oko w wieku około 7 – 8 lat. Chłopcy i dziewczynki chcieli usiąść na wolnych miejscach, których nie było dużo. Jedna z dziewczynek popłakała się i jakiś młody mężczyzna ustąpił jej miejsca. Chwilę później popłakał się chłopiec z tego samego powodu, a jakaś starsza pani, która bagatela nie miała nic wspólnego z całą wycieczką zwróciła się do niego: „nie płacz, chłopcy nie mogą płakać!”.
Nie chciałabym wnikać w używanie takich określeń jak „baba!”, „co za cipa?!” etc. Jak widać słowa określające kobiety bądź ich narządy płciowe wypowiedziane z odrazą lub w negatywnym znaczeniu wymagają osobnego omówienia.
Wszyscy, nie tylko mężczyźni, stworzyli mistykę męskości. Można by dojść do wniosku, że zamyka nam się swego rodzaju koło. Kobiety w dużej części krytykują zniewieściałych mężczyzn, Męscy mężczyźni uważają, że to hańba dla ich gatunku. Wynika z tego, że mamy kobiety chcące być równo traktowane, a traktujące bez należytego szacunku część mężczyzn i mężczyzn dyskryminujących kobiety i niedopuszczających do siebie myśli, że może istnieć niemęski mężczyzna.
Pisałam ten tekst z zamiarem, by wszystkie poruszone w nim kwestie stały się powodami do dyskusji, do zastanowienia się nad swoim podejściem do omawianych spraw.
Na koniec chciałam zwrócić uwagę jeszcze na jedną kwestię, a mianowicie, że wyjątkowo trudno podjąć decyzję, co robić w życiu i znaleźć swój cel, więc jeśli ktoś miał tyle szczęścia i samoświadomości, by znaleźć swoją drogę życiową, powinno się go wspierać w tym bez względu na to, czy jest to kobieta chcąca pracować w hucie, czy mężczyzna, który chce zostać baletmistrzem, ale to tylko taka sugestia.




[1] Słownik języka polskiego
[2] Definicja stworzona na potrzeby niniejszego tekstu. Słowo Męskość i jego pochodne pisane dużą literą będą odnosić się do tejże definicji.
[3] niestety nie znajduję innego określenia, którym mogłabym najszybciej opisać mężczyznę będącego podmiotem moich rozważań pozwolę sobie go nadal używać z zastrzeżeniem wyrażenia moich obiekcji co do tego słowa, gdyż fakt, że słowo to jest często używane w negatywnym znaczeniu już jest krzywdzące zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn. 

czwartek, 30 stycznia 2014

Sfora też rodzina. Uznanie społeczne zwierzęco-ludzkich rodzin.

Sfora też rodzina

Uznanie społeczne zwierzęco-ludzkich rodzin.

„Jak możemy to uporządkować? Psowate, człowiekowate; zwierzę domowe, profesorka; suka, kobieta; zwierzę, człowiek; zawodniczka, treserka. Jedna z nas ma mikroczip wszczepiony pod skórę na szyi w celu identyfikacji; druga ma kalifornijskie prawo jazdy ze zdjęciem.(...) opowiadamy sobie historię po historii, złożone z niczego innego, jak tylko faktów. Ćwiczymy się nawzajem w aktach komunikacji, które ledwo rozumiemy. Jesteśmy, konstytutywnie, gatunkami stowarzyszonymi. Wynajdujemy się nawzajem, we własnych osobach i cieleśnie. Znacząco inne dla siebie, pozostające w relacji konkretnej różnicy, ucieleśniamy znaczenie złośliwej infekcji zwanej miłością. Miłość ta jest historyczną aberracją i naturokulturowym dziedzictwem.”
Donna Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych (The Companion Species Manifesto: Dogs, People and Significant Otherness)

Donna Haraway na początku Manifestu gatunków stowarzyszonych opisuje intymną i mocno zacieśnioną więź z jedną ze swoich suczek rasy border collie. Ten dość szokujący wstęp, w którym badaczka bez skrępowania obnaża relację borderki ze sobą, czyli psa z człowiekiem, budzi lekkie poczucie dyskomfortu u najbardziej otwartych osób. Tekstem tym Haraway pokazuje nam jak bardzo bronimy granicy tego, co ludzkie i zwierzęce. Granicę tę przecież wciąż przekraczamy - wystarczy spojrzeć na psy alarmujące chorych na epilepsję o tym, że za moment nastąpi atak, czy psy, które umierają zaraz po śmierci swoich przewodników. Jednak od czasów nowoczesnych jest ona nienaruszalnym tabu, a co więcej pozwala nam panować nad światem zwierzęcym zwalniając nas z moralnych wobec nich obowiązków.

Przywołując Haraway chciałam pokazać dwie kwestie: pierwsza, jesteśmy ze zwierzętami, a w szczególności z psami, gatunkami stowarzyszonymi od wieków (ten komentarz nie wymaga dokładnego tłumaczenia tego pojęcia); druga, osoby, których relacje wykraczają poza narzucany schemat obcowania ze zwierzęciem na zasadzie pan-podwładny, robią coś, czego należy się wstydzić, co nie przystoi człowiekowi, co moralnie mu nie odpowiada. Osoby te mają wówczas obowiązek natury etycznej w stosunku do zwierząt, z którymi żyją. Brak takiej relacji skutkuje tysiącami porzucanych latem, czy przed świętami psów.

Odmawiamy psom posiadania ludzkiego pierwiastka – jakieś humanistycznej, esencjalnej cząstki, która ma nas czynić lepszymi od reszty świata zwierzęcego. Esencja ta daje naszemu gatunkowi powód do dumy, lecz ja uważam ją za równie ulotną (holokaust, wojna w Ugandzie, wojna w Jugosławii, etc.), jak i nieprawdziwą. Patrząc jednak utylitarystycznie, patrząc na możliwość odczuwania cierpienia (Peter Singer „Wyzwolenie Zwierząt”) oraz na najnowsze badania z zakresu neurologii i behawioryzmu poważę się powiedzieć, że Dogs are peaple too (http://www.nytimes.com/2013/10/06/opinion/sunday/dogs-are-people-too.html?pagewanted=all&_r=0) i tak samo powinny mieć prawo przynależenia do psio-ludzkich rodzin.

Patrząc na powyższe spostrzeżenia oraz myśląc o tym, czym jest rodzina, uważam, że społeczne uznanie istnienia psio-ludzkich rodzin, nie tylko poprawiłoby sytuację zwierząt (ustanowienie obowiązku moralnego; myślę tu przede wszystkim o psach, ale dobry może być też przykład świnki Raćki(https://www.facebook.com/pages/%C5%9Awinka-Ra%C4%87ka/407516029376210?fref=ts ), ale również zniosłoby z ludzi żyjących w bliskiej relacji ze swoimi psami poczucie wstydu. Oczywiście, wiele osób powie, że przecież pies, to członek rodziny, jednak tylko do momentu dopóki jest wygodny. Ile psów przegrywa z nowonarodzonymi dziećmi, przeprowadzką, czy pierwszym poważnym problemem behawioralnym.

Skąd wstyd do przyznania się, że z psem tworzy się rodzinę? Samotna kobieta z psem – kupiła go ze smutku, żeby mieć co przytulać wieczorami. Heteroseksualna para z psem – nie może mieć dzieci, albo jest nieodpowiedzialna i bierze psa zamiast rodzić. Związek lesbijski z psem – nie mogą mieć dzieci, to wychowują psa jako substytut. Ostracyzm społeczny związany z bliską i bardzo często w pełni świadomą relacją ze zwierzęciem, jest cichy i ledwo namacalny, ale jednocześnie bardzo dyscyplinujący.

Wydaje mi się jednak, że szereg ludzi tzw. psiarzy, jak sami zresztą często o sobie mówią, żyje właściwie w takich rodzinach-sforach, w grupach gatunków stowarzyszonych, często bardzo dobrze rozumiejąc się ze zwierzętami i szukając kodu ich języka. Powinniśmy pozwalać im mówić o sobie jako o rodzinie. Uznać ich relację za pełnowartościową, a nie jakiś substytut, czy zabawę.

wtorek, 28 stycznia 2014


Debata Gazety Wyborczej dotycząca zagadnienia rodziny, opublikowana pt. Nieświęta rodzina ogląda ‘M jak Miłość’, kolejny raz wprawiła mnie – jak to zwykle bywa przy tego rodzaju wymianie zdań – w stan mentalnego dyskomfortu. Różnice dotyczące kulturowo wypracowanego obrazu rodziny oraz roli tejże w życiu każdego człowieka polaryzują się w moim odczuciu przede wszystkim na linii Dunin – Łepkowska, czego zresztą nietrudno było się spodziewać już przed przystąpieniem do lektury. Zaskakujący dla mnie był jednak fakt, jak bardzo przewidywalne (tendencyjne?) były argumenty obu pań, niezależnej publicystki feministycznej oraz scenarzystki seriali telewizyjnych (nie tylko ‘M jak Miłość’, ale i stary ‘Klan’), utrzymywanej przez milionowe rzesze entuzjastów produkcji polskiej telewizji państwowej. W debacie pojawia się wiele osobistych wywnętrzeń, których wspólnym mianownikiem mają być przemyślenia dotyczące szeroko rozumianego życia rodzinnego. Pojawia się w niej istotne z punktu widzenia optyki polskiej pojęcie więzi wspólnotowej, baśnią kompensacyjną nazwane zostaje zaś idylliczne przedstawienie wieloosobowych rodzin – czy też, co samo nasuwa się na myśl, rodów – niczym w Sadze Rodu Forsythe’ów, której to mistrzowskiej galerii postaci dorównać pragnie chyba każdy ambitny pisarz czy scenarzysta filmowy. Czy jednak epopeję Johna Galsworthy’ego  moglibyśmy zaliczyć do tej samej kategorii? A co z Buddenbrookami Thomasa Manna (z podtytułem: Dzieje upadku rodziny), jeśli już pozostajemy w orbicie zachodnioeuropejskiej?
To, czego zdecydowanie w dyskusji zabrakło, to stwierdzenie, że dotyczy ona polskiej rodziny. To o niej cały czas rozmawiają uczestnicy, sprawiając wrażenie (bądź czyniąc to nieświadomie), że rozmawiają o rodzinie w znaczeniu uniwersalnym. A przecież pojęcie i obraz rodziny zdecydowanie różni się w zależności od danej kultury, w której występuje; w tym przypadku rodzina polska jawi się dosyć skrajnie i specyficznie. Polska wieloosobowa, tradycyjna rodzina ma swoje korzenie gdzieś w zamierzchłych czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a jej najlepsze i najbardziej esencjonalne przedstawienie znaleźć można na kartach polskiej epopei narodowej, Pana Tadeusza. Tradycje te zresztą są proweniencji szlacheckiej, klasowo wyższej, nie zaś chłopskiej, gdzie proporcje przedstawiają się zgoła inaczej (wysoka umieralność, mniejsze jednostki rodzinne, skromniejsza przestrzeń życiowa, wysoki stopień zależności od innych przedstawicieli własnej grupy społecznej, itd.) Obyczajowość zamożnych dworków, oddalonych od siebie w sposób zapewniający bezpieczeństwo i brak penetracji sąsiedzkiej, wystawne uczty przemieniające się zazwyczaj w nieprzyzwoite popasy, wyraźna przewaga elementu kolektywu od żywiołu indywidualizmu. W skrócie – najlepsze pozostaje w rodzinie, a wzór do naśladowania znajduje się wśród warstw uprzywilejowanych (na samym szczycie).
Zgoła inne pojęcie rodziny prezentuje nam kultura niektórych państw zachodnioeuropejskich, w tym , dla przykładu, kultura niemiecka, gdzie samo pojęcie rodziny wykształciło się w drugiej połowie XVIII wieku w dobie oświecenia; w odróżnieniu od kultury polskiej, warstwy najbardziej uprzywilejowane (arystokracja) nie reprezentowały sobą żadnych cnót, a ich hulaszcze, egoistyczne prowadzenie się i trywialne zachcianki siały wśród walczącego o silniejszą pozycję i bogacącego się mieszczaństwa zgrozę i niesmak. Pojęcie cnotliwej, tradycyjnej rodziny wywodzi się tu więc właśnie od mieszczaństwa, które w celu uchronienia swego potomstwa od zgubnego wpływu zdeprawowanej arystokracji stanowiło samemu sobie twarde prawo oparte na cnocie, sprawiedliwości i umiłowaniu zdobyczy własnej pracy. W XIX wieku model ten rozwinął się w obraz rodziny jako „samotnej wyspy”, która niewiele wagi przykładała chociażby do zawirowań politycznych czy zmian społecznych, na które starała się być odporna, największą wagą było szczęście wewnątrzrodzinne – owa antyintelektualna postawa biedermeierowska przekształciła się w drugiej połowie XIX wieku w zjawisko, które język angielski ochrzcił mianem philistinism, a które za pośrednictwem niemczyzny znalazło się w słowniku polskim jako filisterstwo.
 
Przypominając te powszechnie znane fakty chciałbym postawić tezę, iż opisywane w debacie i głęboko zakorzenione w kulturze polskiej pojęcie rodziny (wykorzystywane przez kulturę masową, w tym przede wszystkim przez telewizję) jest ciekawym połączeniem zjawiska filisterstwa ze staropolskimi tradycjami szlacheckimi, które dochodzą do głosu przede wszystkim przy celebracji wszelkich świąt religijnych (tradycyjne wigilie Bożego Narodzenia czy śniadania wielkanocne), ale także przy ciekawej polskiej tradycji hucznego obchodzenia imienin – w odróżnieniu od wielu innych narodów. Przy okazji świąt bawimy się jak soplicowska szlachta, na co dzień z kolei bliżej nam do dulszczyzny. Przytaczana w debacie więź wspólnotowa objawia się dość wyraźnie w przypadku żywiołu soplicowskiego, nie widzę dla niej jednak miejsca w świecie filisterskim. Więź wspólnotowa dotyczy więc jedynie niewielkiej części polskiego życia rodzinnego (w znaczeniu oczywiście utartego stereotypu), takiej, którą przechowujemy we wspomnieniach z dzieciństwa, do których lubimy powracać w przypadku dłuższego wyjazdu, oderwania się od naszych rodzin, korzeni, uświęconych tradycją rytuałów rodzinnych itd. Jest to jedynie namiastka, którą, jak mi się wydaje, słusznie moglibyśmy nazwać – za Kingą Dunin – ersatzem, substytutem, bo zarówno estetyka wielkich, rodzinnych wieców, jak również uświęcony rozkład dnia rasowego filistra wykluczają z utrwalonego pojęcia rodziny czynnik indywidualny. Dlatego trudno nie zgodzić się z Dunin, która ponad tradycyjnie powtarzany rytuał spotkania rodzinnego wynosi budowanie indywidualnych więzi. Ilona Łepkowska zdaje się kolejny raz sięgać jedynie do półśrodków. W innym wywiadzie, dotyczącym fenomenu popularności stworzonego przez siebie serialu ‘M jak Miłość’ stwierdziła, że jeśli rodzina jest w stanie spędzić ze sobą przykładowe 15 minut dziennie na komentowaniu wydarzeń ostatniego odcinka ulubionego serialu, jest to już samo w sobie dla niej sukcesem; niczym dobra wróżka potrafi ona połączyć współczesną, rozklekotaną rodzinę chociaż na te 15 minut i dać jej temat do rozmowy. W moim odczuciu, Łepkowska robi takiej rodzinie krzywdę, podając na tacy zaprawiony powolnie działającą trucizną ersatz, który wkrótce ją wykolei.

Rodzina


“Marta, Ania i Lech oraz ich synek – czteromiesięczny Mateusz tworzą poszerzoną, tęczową rodzinę. […] Marta i Ania poznały się w 2009 r. i zakochały w sobie na zabój. W Wielkiej Brytanii zawarły związek partnerski. Obie marzyły o dziecku, podobnie jak Leszek, ich przyjaciel (gej – przyp. autora). Marzenie trojga rodziców spełniło się w maju br., gdy na świat przyszedł Mateusz.” 
Opisana powyżej nietypowa rodzina składa się z Ani, Marty, Leszka jako rodziców i Mateusza, ich syna. Czytając ten artykuł zastanawiałam się jakie reakcje wywołałaby ta historia nie tylko wśród naszej grupy, ale i innych grup społecznych. My popieramy przecież prawa jednostek do spełnionego życia, lecz w przypadku rodzicielstwa dochodzi jeszcze jedna jednostka – z natury rzeczy znacznie mniej suwerenna. W postach poniżej przewinął się problem ‘własności’ dziecka przez rodziców; jeżeli w którymś momencie rzeczywiście jest ono własnością (i czy tylko rodziców genetycznych), kiedy przestaje ono nią być? W dyskusjach publicznych, np. o in vintro przywołuje  się prawo do posiadania dzieci, z kolei przeciwnicy prawa do aborcji mówią o prawie  'dzieci' do życia. Zwykle nie omawia się jednak prawa dzieci do godnego życia i związanej z tym odpowiedzialności spoczywającej na rodzicach.

Powszechne i społecznie akceptowane jest powoływanie dzieci do życia z egoistycznych pobudek. I Ania o uświadomieniu sobie możliwości macierzyństwa mówi “Myślałam, że nigdy nie będę szczęśliwa. […] Pomyślałam wtedy, że ja też mam szansę żyć normalnie.” Z moich obserwacji wynika, że rodzice Mateusza absolutnie nie są jednak odosobnieni w takiej właśnie motywacji rodzicielstwa.

W pierwszym momencie nie trudno o chwilę troski nad przyszłym losem Mateusza w słabo tolerancyjnej Polsce, jego lata szkolne i uwagi na które pewnie natknie się na każdym kroku. Na ile uzasadnione są jednak te troski i sprzeciwy, podczas gdy społeczeństwo ze spokojem akceptuje rodziny heteronormatywne, nawet gdy są pełne niezrozumienia i nienawiści, ale nienaruszalne ze względu na np. presję religijną? Gdy ‘wpadki’ często decydują o losach ludzkich? Jako społeczeństwo akceptujemy wiele potencjalnie niekorzystnych dla dzieci scenariuszy rodzinnych: złe warunki finansowe i przypadkowa ciąża – ‘to nic, najważniejsze, że się kochacie’ – mówi się. Przy nie konsensualnych związkach niemonogamicznych udajemy, że nie widzimy zdrad ani bólu i powodowanych przez nie problemów wychowawczych. Nawet reakcje społeczne na ojcostwo księży (i narażenie tych dzieci na ostracyzm) są, wydaje się, łagodniejsze niż możliwe reakcje na opisaną powyżej rodzinę.

Powyższymi pytaniami warto zakwestionować pełne obaw pierwsze wrażenia, które przywołana tu rodzinna może wywołać. Hipokryzją byłoby ocenianie tego modelu rodziny tylko ze względu na negatywne społeczne  reakcje, które mogą dotknąć dziecka, przy przyzwoleniu na wszelkiego rodzaju negatywne w skutkach powszechne obecnie sytuacje rodzinne.
  
* Źródło: http://replika-online.pl/ukryte/rodzina/ Marta Konarzewska, wywiad z Martą Abramowicz, Anią Strzałkowską i Lechem Uliaszem, Rodzina, „Replika” nr 45, wrzesień 2013

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Do you really dove me?


Dziesięć lat temu marka Dove stworzyła słynną kampanię „Prawdziwe piękno”, ważną dla kobiet i ich postrzegania samych siebie, często  utożsamianą z kampanią społeczną. Dotknęła re-definicji kobiecości.



Ja jednak czegoś tu nie rozumiem. Ale po kolei. 
Przypomina mi się  billboard drukarni z nagimi piersiami i Anna Bąk z Lublina-rzeczniczka firmy. Można zarzucić jej  brak kompetencji genderowych (chociaż mało komu w polskiej przestrzeni publicznej nie można tego zarzucić) czy komunikacyjnych (patrząc na sposób tłumaczenia intencji reklamodawcy). Trudno  jednak odmówić jej wiarygodności,  a jej wypowiedzi sprawiają wrażenie że wierzy w to co mówi – reklama ma przyciągnąć uwagę, plakat jest wieloznaczny, a jej zdaniem „Panie nie powinny czuć się tym urażone".
Reklama drukarni jest okropna w wielu wymiarach, w przeciwieństwie do szlachetnej kampanii reklamowej Dove. „Prawdziwe piękno” zwraca się przeciwko manipulacji naszą percepcją, jest pochwałą naturalnego piękna kobiet ,czyli rzekomo pozbawionego ingerencji fotoretuszu , promuje samoakceptację niezależnie od wagi, koloru skóry, czy wieku… Mówi "Stop" wszechobecnej wizualizacji ciała kobiety jako szczupłej, idealnie pięknej, gotowej sprzedać absolutnie każdy produkt, zafałszowanej, przyczyniającej się do zaniżania poczucia własnej wartości wśród kobiet i prowadzącej np. do zaburzeń związanych z odżywianiem. To rzeczywiście świetnie zrealizowana reklama, wiarygodne historie, duże emocje, prawdziwe wartości .

Cel szczytny, jednak  jakie jest to prawdziwe piękno? Myślę, że kampania była przemyślaną odpowiedzią na zapotrzebowanie potencjalnych klientek – to one miały kupować te produkty, więc ktoś zadał sobie pytanie jak do nich mówić, żeby mówić mądrzej i sprzedać więcej.
Kampania odniosła ogromny sukces: ”Statystyki mówią o 11-procentowym wzroście sprzedaży w samej Zachodniej Europie na przestrzeni jednego roku po starcie kampanii. Nic dziwnego, że Dove poszło za ciosem. Niedługo później swoją działalność rozpoczęła fundacja Dove Self-Esteem Fund walcząca ze stereotypami, przedmiotowym traktowaniem kobiet a także zwracająca uwagę na niskie poczucie wartości wśród młodych pań. W kilkudziesięciu krajach Europy wystartowały także portale internetowe, które w bardzo krótkim czasie i niedużym kosztem zbudowały społeczność kobiet skupioną wokół marki Dove. W takim miejscu mogły swobodnie wymieniać się doświadczeniami i uwagami a także niekrępowanie dyskutować o obowiązujących kanonach piękna.” (przerwanareklame.pl
Dzięki temu w wielu telewizjach ma całym świecie mówiło się o Dove…, nie wspominając o wzroście świadomości marki i pozytywnych skojarzeniach, nawet ze społeczną odpowiedzialnością biznesu. Taka jest rola dobrej kampanii reklamowej – wzrost sprzedaży i wyższa świadomość marki. Zdziwienie jednak budzi fakt, że właściciel marki Dove, firma Unilever,  jest zarazem właścicielem innej znanej marki, której reklamy ideologicznie całkowicie odbiegają od przesłania Dove. Treść reklam marki Axe sprowadza się do krótkiej fabuły: mężczyzna po użyciu dezodorantu Axe  przyciągnie do siebie tabun pięknych, czyli prawie nagich i bezmyślnie biegnących za zapachem kobiet. Amen. Oczywiście kobiety nie pędzą do niego po to, żeby odbyć intelektualną dyskusję.




Czy można zatem uznać przesłanie Dove za wiarygodne? Czy jest to jedynie sprytna strategia marketingowa? A może firmie Unilever zabrakło spójnej strategii korporacyjnej? Bez względu na odpowiedzi, zachwyt Dove nie przychodzi już tak łatwo, chociaż nie podważałabym  zupełnie jej zasług.

Na koniec posłużę się przykładem reklamy, która pokazała, że mądre firmy nie udają kogoś kim nie są i wiele można zyskać stawiając na wiarygodność. Nie trzeba szokować czy ryzykować,  można rywalizować z konkurencją korzystając z przewagi opartej na bezgranicznej szczerości wobec klientów, nie rezygnując przy tym z poczucia humoru. Tak zrobiła firma Virgin Atlantic Airways, która w połowie  lat 80-tych w odpowiedzi na agresywną promocję linii lotniczych British Airways, oferujących jednego dnia 5200 bezpłatnych lotów transatlantyckich, zamiast dać się wciągnąć w wojnę cenową, zleciła całostronicowe ogłoszenia prasowe o następującej treści:
 „Polityka Virgin zawsze polegała na zachęcaniu pasażerów, by latali przez Atlantyk płacąc jak najmniej. Dlatego radzimy, żebyście 10 czerwca polecieli liniami British Airways. Przez pozostałe 364 dni w roku witamy Was na pokładach Virgin Atlantic. Najlepsza obsługa za najniższą cenę.”


piątek, 24 stycznia 2014

Anioły w rodzinie


Nie zamierzam umniejszać znaczenia rodziny w życiu człowieka. Przeciwnie. Jest to wzór (negatywny lub pozytywny) relacji międzyludzkich, pierwszy model społeczeństwa, w którym wszyscy żyjemy. I tak jak to społeczeństwo, może być zbudowana prawidłowo, lub oparta na patologiach. Jednak to rodzina pozostaje podstawową komórką społeczną, to ona kształtuje nasze relacje z otaczającym światem. Od tego, jaka ona jest, zależy przyszłe życie człowieka.
W tradycyjnym ujęciu wprost z USC rodzina to mąż i żona, kobieta i mężczyzna, i role, które mają oni wspólnie wypełniać. Z czasem pojawiają się dzieci, które mają być przygotowywane przez rodzinę do życia w społeczności innych ludzi. Ok, ale nie zapominajmy, że rodzina nie powstaje w próżni. Tworzą ja jeszcze nie tylko dziadkowie, ale i cały sztafaż szwagrów, ciotek, stryjków, chrzestnych, kuzynów, etc. Wszyscy wiemy, jak istotne są te dalsze przyległości rodziny w naszym świecie. Dopiero poprzez wgląd w relacje między tak wskazanymi członkami rodziny uzyskujemy szerszą panoramę umożliwiającą wejście w dalsze relacje międzyludzkie. Od tego, jakie były one w rodzinie, może zależeć cała przyszłość człowieka, wiadomo.
Od tej uproszczonej wizji już tylko krok do struktur, które funkcjonują poza relacjami krwi, a które determinują rolę społeczną: do struktur mafijnych. Dziwi mnie, że „obrońców prawdziwej rodziny” nie bulwersuje fakt, że dla nazwania relacji przestępczych, o charakterze przemocowym i kryminalnym używa się na całym świecie tego samego słowa, co dla nazwania „uświęconej przez Boga relacji mężczyzny i kobiety”. Czy to nie jest hipokryzja? Jeżeli na układy mafijne przekłada się szereg pozytywnych konotacji pojęcia rodziny (vide cały „Ojciec chrzestny” Mario Puzo i F. F. Coppoli), co owocuje swoistym „uszlachetnieniem” stosunków opartych na zasadach sprzecznych z prawami i normami społecznymi? Czy  to nie godzi to w dobre imię rodziny jako takiej? Czy nie działa to w odwrotny sposób, sankcjonując przemoc i udrękę jako „naturalne” cechy współżycia rodzinnego? Czy właśnie przyzwolenie na takie dwuznaczności nie zakrawa na patologię?
Do dalszych refleksji na temat rodziny skłonił mnie seans „Aniołów w Ameryce” w reżyserii Mike’a Nicholsa. Opierając się na serialowych portretach relacji rodzinnych nie sposób nie zauważyć pogmatwanych relacji w rodzinie mormonów Pittów. Zaburzony model rodziny, opartej fałszywie na skądinąd silnych i stabilnych fundamentach religijnych okazuje się kolosem na glinianych nogach. Syn łudzi się, że może ojciec-despota go kochał,  tylko nie zdążył mu o tym powiedzieć przed śmiercią. Matka takich złudzeń nie ma, ale jest niespełnioną, nieświadomą swoich potrzeb samotną, niekochaną przez męża kobietą. Syn świadomie przenosi model układu pełnego nieprawdy i przemilczeń na związek swój i żony. Żona, uwikłana w przemocowe  relacje we własnej zakłamanej rodzinie podświadomie wyczuwa fałsz swojego małżeństwa i z popada w uzależnienie od valium. Taki portret rodziny budzi sprzeciw i odrazę. Dwulicowość i nieszczerość, ukryte pod faryzejską zasłoną religijnych dogmatów nie mogą być właściwym punktem odniesienia we współczesnym świecie, bo potencjalnie (i faktycznie) niszczy ludzkie życie.
Z drugiej strony pojawia się model relacji, których nikt nie chce jeszcze nazwać rodzinnymi, a które z pewnością stanowią model więzów łączących dwóch młodych gejów. Bohaterowie wywodzą się z jakże różnych, a jednak podobnych środowisk (goj – WASP i laicki Żyd, obaj z szanowanych rodów). Są w długoletnim związku, który za sprawą HIV i AIDS przechodzi poważny kryzys. Jednocześnie obaj uczą się siebie i życia, odpowiedzialności za drugiego człowieka, relacji, którą tak opisał Antoine de Saint – Exupéry historią o oswojeniu Lisa:
-"Oswoić" znaczy "stworzyć więzy". […] Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie. […] jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych […] - Poznaje się tylko to, co się oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. [...][1]
Faktem jest, że relacja obu młodych mężczyzn jest trudna, ale jest też źródłem gorzkiej prawdy o człowieczeństwie i w ostateczności  - do samopoznania. W konsekwencji prowadzi do  triumfu uczciwości i odpowiedzialności za kochaną osobę nad fałszem i egoizmem. Czy ukształtowana w ten sposób dojrzewająca relacja międzyludzka nie jest w rzeczy samej bliższa ideału rodzinnych stosunków, niż pełne hipokryzji układy Pittów, jakkolwiek to one są prawnie i religijnie usankcjonowane? Czy nie zdrowsze są, nawet bolesne  relacje, ale bazujące na uczciwości i przyjaźni, od tych, które w majestacie prawa pozwalają łamać dekalog i prawa drugiego człowieka? Jakże wymowna staje się przy takim rozumieniu słowa „rodzina” ostatnia scena filmu, w której czwórka bohaterów świętuje urodziny Priora. W kontekście całości serialu wydaje się ona echem innych słów francuskiego pisarza:
„Zaopiekowanie się chorym, przyjęcie do domu wygnańca, nawet przebaczenie winnemu – nabierają wartości jedynie dzięki uśmiechowi, który nadaje blask świętu. Łączymy się uśmiechem ponad różnicami języków, kast i partii. Jesteśmy wyznawcami jednego Kościoła: ten drugi człowiek z jego zwyczajami i ja z moimi. Czy ten rodzaj radości nie jest najcenniejszym owocem naszej cywilizacji?”[2]
Czy relacje rodzinne nie mogą odnosić się do takiej właśnie sytuacji? W świetle słów pisarza serialowe anioły mogą być w nas i tylko od nas zależy, czy będziemy w stanie dostrzec ich interwencję. I czy uda nam się wprowadzić w życie rodzinne, społeczne i religijne ideały, które nam podobno przyświecają…



[1] http://k_sidorczuk.republika.pl/mysli6.htm
[2] http://pl.wikiquote.org/wiki/Antoine_de_Saint-Exup%C3%A9ry

Malutki przyczynek do zrozumienia historii Kaina i Abla



Dramat „Nasza klasa” wywołuje u niektórych niechęć. Moim zdaniem wynika ten nieprzyjemny stan z wyrzutów sumienia. Nic dziwnego. Jakkolwiek autor żongluje stereotypami bez przymrużenia oka, to mimochodem pokazuje, jak głęboko są one w człowieku zakorzenione. Kalki i klisze światopoglądowe istnieją i są groźne zawsze. Najgroźniejsze są zaś, gdy budzą się demony. Ludzie są źli i wcale się tego nie wstydzą.  Jest to opowieść o akceptacji zła i o pogodzeniu się z nim. Jest to tragedia o tym, że nie ma świętości. I że jest kabotyński naród, który legitymizuje przekonanie o własnej wyższości.
Dwie sceny przemawiają do wyobraźni, z nich wyłania się obraz bezinteresownej niechęci, okrucieństwa, które można wyzwolić pod lada pretekstem. Pierwszą chronologicznie jest ta, w której Rysiek, Zygmunt, Władek i Heniek pastwią się nad kolegą z ławki. Przejmująca dlatego, że nie ma w niej zbyt wiele słów, a te, które padają są proste do bólu i pozbawione zupełnie jakiejkolwiek ludzkiej refleksji.  Wszystkie ilustrują palącą nienawiść:
WŁADEK
Ja zobaczyłem go pierwszy. O, Jakub, powiedziałem.
[…] JAKUB KAC
Zatrzymali się jakieś dziesięć kroków ode mnie. I patrzyli na mnie. Chciałem im powie-dzieć, że przyszedł nowy list od Abrama i że mam go w kieszeni, ale oni tak patrzyli, że zawróciłem i zacząłem uciekać.
RYSIEK
Trzymaj!
ZYGMUNT
Łapaj!
WŁADEK
Bierz go!
HENIEK
Dopadłem go i podstawiłem nogę!
JAKUB KAC
Potknąłem się. Upadłem. Zaczęli mnie kopać!
WŁADEK
Ja nie kopałem.
ZYGMUNT
Doigrałeś się, Jakub Kac!
RYSIEK
Skurwysynu!
HENIEK
Kapusiu!
Najsmutniejsze jest to, że wcale nie musi chodzić o komunizm, zemstę, o Shoah, które autorowi służą raczej jako motyw historyczny, tło, a nie  problemy natury moralnej czy światopoglądowej. Są potraktowane jako pretekst do ukazania pewnych ludzkich zachowań, bez psychologicznego pogłębienia. Po prostu takie zdarzenia uruchamiają agresję, która w innych okolicznościach mogłaby pozostać ukryta, ale nie stłumiona. Po takim spłaszczeniu tych tematów wydaje się, że już nic nie może czytelnika zaskoczyć.
A jednak. Mimo wszystko zaskakuje moment, w którym Abram odnajduje w Ameryce Zochę, i kiedy pryska cały jej „amerykański sen”:
ABRAM
Zocha, masz tu papiery, podpisz, będzie z tego coś dobrego. Może jakieś pieniądze. To jest medal Sprawiedliwy wśród Narodów. Menachem to załatwił w Izraelu. Widzisz, nie wszyscy Żydzi są całkiem źli, niektórzy pamiętają i potrafią się nawet przysłużyć.
ZOCHA
I przysłużył się! Gazety napisały, że podczas wojny ukrywałam Żydów i zaczęło się. Ratowałaś Żydów? Co zrobiłaś ze złotem? Spałaś z nim, ty żydowska kurwo!? Nawet jak umierał w szpitalu, nie chciał się pogodzić. Na pogrzebie dowiedziałam się, że jego ojciec był Żydem i zginął w Treblince. Wtedy naprawdę zgłupiałam.

Okazuje się kolejny raz, że ludzie sobie najbliżsi mogą najbardziej ranić i tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Truizm, ale truizm, który lakonicznie może wyjaśniać genezę Jedwabnego. Najbliższe relacje są najbardziej ambiwalentne. Pomiędzy bliskimi i sąsiadami najwięcej jest niedomówień, niewyjaśnionych spraw, uraz, niechęci, na które wszyscy podświadomie się godzą. Które rodzą nienawiść, wybuchającą potem z niszczącą siłą.
Walorem dramatu jest, być może niezaplanowana, paralela historii bohaterów oraz historii wojny w byłej Jugosławii i historii w ogóle. Nie to, ze historia się powtarza, ale to, że zło tkwi w człowieku zawsze, tak długo, że już nawet nie uświadamia sobie jego obecności. Do tego stopnia, że życie po zbrodniach nie wydaje się takie całkiem, zupełnie niemożliwe. I że najgorsze zbrodnie popełnia brat przeciwko bratu, sąsiad przeciwko sąsiadowi, a więc ci, którzy powinni się znać i szanować. A jest tak jak w „Mendlu Gdańskim”. Po lekturze „Naszej klasy” dodatkowego znaczenia nabiera mit o Kainie i Ablu, odczytywany stale na nowo.